Na przełomie sierpnia i września wyruszyliśmy dziesięcioosobową grupą plus pies do Albanii. Jechaliśmy na 3 samochody, w tym dwa terenowe i jeden Qashkay nieco podniesiony, ale bez 4×4. W planach mieliśmy podróż przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię i Macedonię – w sumie 2 tysiące km dzieliło nas od celu podróży – tajemniczej Albanii. Ten blog będzie dla osób, które mają zamiar się tam wybrać – być może nasze spostrzeżenia będą w czymś pomocne.
Po początkowych perypetiach związanych z usterką samochodu na Węgrzech, udało się nam dotrzeć na nieplanowany w tym miejscu nocleg w Serbii. Był to już czwarty z kolei motel, których tu niestety brakuje, i pierwszy, w którym były wolne miejsca – Motel Vranje. Przeniesienie w czasie o jakieś 40 lat. I to wstecz… Takiej „komuny” od dawna nie mieliśmy okazji doświadczyć. Stare meble i wyposażenie, popękane stare kafelki w łazienkach, zapach dymu papierosowego wymieszany z wyziewami w kuchni i swoistym smrodkiem z braku remontu. Za ladą sympatyczny Serb, rano zaś kilka osób kopcących bez opamiętania papierosy. Nierozgarnięty kelner w hotelowej restauracji rodem jak prawdziwego PRL-u. Miło było, nie żartuję, byliśmy szczęśliwi, że udało się w ogóle coś znaleźć po nocy, no i nam starszym nostalgicznie się jakoś zrobiło….
Granica albańska to jak skok w przepaść. W inny świat. Biednie tu i tak trochę straszno. A najstraszniejsze są tu toalety, nie tylko że narciarskie, ale z kompletnym brakiem wody i w takim stanie, że nikomu nie życzę…. Traumatyczne przeżycie. Smutno jakoś.
Jezioro Ochrydzkie, widok z Linu
Pierwsze kilometry to wielkie ochy i achy: jak tu pięknie! Jezioro Ochrydzkie przed nami w pełnej krasie. Jedziemy do maleńkiej miejscowości Lin żeby posilić się przed dalszą podróżą. Witają nas osiołki, owieczki, kozy… Jedzenie w hotelowej restauracji – palce lizać! Siedzimy na pomoście, najadamy się rybami z grilla i grillowanym mięsem, sałatami greckimi, frytkami. Mniam! Między kolejnymi kęsami fotografujemy łódeczki z wędkarzami, okolicznych mieszkańców, przymglone ale słoneczne popołudniowe pejzaże Ochrydu. Przed nami długa droga przez góry, którą przyjdzie nam pokonać w większości po ciemku…
Według mapy jedziemy drogą lepszej jakości. Ale to tylko według mapy. Droga z Lin do Pogradec przekonuje nas, że legendy o albańskich drogach to nie był żart. Szosa miejscami jest całkiem pozbawiona asfaltu, mnóstwo wyboi, na szczęście dość szeroka tak, że kierowcy wyprzedzają się na trzeciego, a czasem i na czwartego, nikt nie używa kierunkowskazów, wolna amerykanka (tfu, albanka). W Pogradec spływa z nas siódmy pot. Poruszanie się po mieście to dopiero wyzwanie! Tu nie tylko kierowcy, ale i piesi chodzą po jezdni jak chcą. Trzeba mieć silne nerwy i często używać klaksonu. Witamy w Albanii!
Za Korcą wjeżdżamy w góry, zapada zmrok i robi się straszno. Wiemy tylko, że będzie trudno. Droga należy do tych gorszych, jest wąska, bardzo kręta i pnie się raz w górę, raz spada ostro w dół. Wokół gęstnieje mrok. Tu i ówdzie brak barierek, za krawędzią drogi czai się czarna otchłań. To było najdłuższe 90 km w moim życiu. Musieliśmy na noc dotrzeć do miejscowości Permet, czekali na nas… No i chcieliśmy nadrobić czas stracony na naprawie samochodu. Uffff, udało się, choć zajęło to sporo czasu i zjadło sporo nerwów. Niektórzy z nas cieszyli się jednak, że jechaliśmy po zmroku – przynajmniej nie było widać przepaści 😉
Następnego dnia pojechaliśmy zrelaksować się do gorących źródeł w górach niedaleko maleńkiej miejscowości Novosele. Miejsce wciąż jeszcze dzikie i niezagospodarowane, ale już widać, że za rok-dwa pojawi się parking i płatne zapewne wejście. Po boskiej kąpieli siarkowej popijamy kawkę w jednym z dwóch skromnych i raczej prowizorycznych barów nieopodal. A przy okazji polecamy serdecznie rodzinny hotelik Ramizi w Permet. Czyściutko, elegancko, smacznie. Przesądem jest też brak możliwości porozumiewania się po angielsku. Syn właściciela mówi całkiem dobrze i nie ma najmniejszych problemów z dogadaniem się .
okolice gorących źródeł niedaleko Permet
Jeszcze tego samego dnia ruszamy do Gjirokaster. Niektórzy z nas niestety, zaczynają chorować na żołądek 🙁 Ja też. Trudny moment, a wśród wspomnień najlepiej pamiętam łazienkę w Hotelu Sopoti, gdzie się zatrzymaliśmy. Miejsce wspaniałe – sam środek starego miasta. Problemem był jednak dojazd. GPS zaproponował nam najpierw dojazd ulicą będącą w remoncie, potem było już tylko gorzej – kolejna trasa była tak stroma, że jeden z naszych samochodów nie podołał na śliskiej nawierzchni (akurat lało jak z cebra) i musieliśmy wycofywać się po stromej krętej drodze, brrrr! Sam Hotel mieści się na trzecim piętrze starej kamienicy. Jest bardzo, bardzo skromny i stary, nie ma zbyt wielu łazienek, ale klimat jest. No i świetna lokalizacja. Właściciel posiada też maleńką kafejkę pełną rozmaitych trunków, zna trochę angielski. Był z nim tylko jeden kłopot: koniecznie bowiem chciał od nas wyłudzić zapłatę wraz z kwotą zaliczki, którą zapłaciliśmy jeszcze z Polski. Podobno robi to nagminnie i upiera się, że to nie była zaliczka, tylko sam koszt rezerwacji (sic!) Spośród atrakcji Gjirokaster na pewno polecamy pójść na ogromny widokowy taras jednej z restauracji w centrum (niestety, jej nazwy nie pamiętam, ale łatwo tam trafić), warto też wdrapać się na szczyt wzgórza i odwiedzić ruiny twierdzy. Niestety, choć bilet wejściowy jest tani (200 leków), to już bilet za fotografowanie kosztuje kilka razy więcej… Cudowne są ciasne strome uliczki i stare kamienne dachy widziane z góry. Trafiliśmy też na znakomity barek o nazwie GJOCA przy ulicy, na której był hotel Sopoti, tuż obok, naprzeciwko. Łatwo go poznać, bo co chwilę pojawia się tam pan kucharz w pięknym białym czepcu. Stoliki stoją na podwyższeniu przy ulicy. Sam właściciel okazał się przesympatycznym człowiekiem, a jedzenie jak marzenie. Szczególnie polecam rosołek (zupa z kurczaka) na schorowany żołądek i ser zapiekany na śniadanie.
sympatyczny właściciel wspaniałego barku GJOCA
Już od wczesnych godzin porannych przy stolikach każdej, nawet najmniejszej knajpeczki w Albanii, zasiadają mężczyźni i popijają przepyszną kawę i nie mniej pyszne raki… Rozmawiają przy tym pewnie o polityce i o swoich biznesach, czas mija aż robi się ciemno i czas do domu…. Taki to kraj, gdzie kobiet raczej nie uświadczysz. Może to skutek przeważającej tu wiary? Wszak dominują tu muzułmanie…
Gjirokaster
mężczyźni już od rana przesiadują w kawiarniach…
Wyjeżdżamy w stronę morza. Po drodze zahaczamy jeszcze o Syri i Kalter, czyli tzw. niebieskie oko – źródło rzeki, która wypływa z podziemnej groty, którą zbadano do głębokości 50 m. Woda ma tu niezwykle błękitną barwę i bardzo niską temperaturę. Mimo to, zdarzają się śmiałkowie, którzy z niewielkiego pomostu skaczą tu na główkę .
Syri i Kalter, czyli niebieskie oko
bunkry w okolicach Ksamil
Jedziemy na wybrzeże do niewielkiej (jak podają przewodniki) miejscowości Ksamil. Spędzimy tam kolejne trzy dni. Gdybyśmy mieli dziś postanawiać o tym gdzie i na jak długo się zatrzymać, z pewnością w Ksamilu bylibyśmy znacznie krócej. Nie było tak źle, ale jak na nasze oczekiwania, miejscowość jest i tak zbyt duża i zbyt gwarna. Wolimy jednak miejsca bardziej dzikie. W Ksamilu spotkaliśmy też bardzo wielu Polaków. Jest ich ponoć również dużo w nieodległej (a znacznie większej) Sarandzie. Mieszkaliśmy w jednej z wielu willi (Villa Oruci) zbudowanych tu pod turystów. Było czysto, spokojnie i przyjaźnie. W okolicy najpopularniejszym miejscem wycieczek jest oczywiście Butrint, czyli ruiny starożytnego miasta, które do dziś zachowało się w stosunkowo dobrym stanie. Mekka dla turystów. Osobiście najbardziej spodobali mi się wędkarze na brzegu jeziora, ale co kto woli… Przepłynęliśmy maleńkim promem przez niewielki kanał łączący jezioro z morzem. Koszt 5 EUR za samochód – ździerstwo w najczystszej postaci, ale większego wyboru nie ma… Potem objechaliśmy różne wioseczki z osiołkami, konikami, prostymi i życzliwymi ludźmi, aż w końcu, zataczając koło, dotarliśmy do sławnego kurortu, Sarandy. Przejechaliśmy to miasto nie mogąc się nadziwić, co tak naprawdę przyciąga tu rzesze turystów. Hotel na hotelu, hotelem pogania, kompletny dramat. Kurz, upał, gęsta zabudowa, hałas. A może to my jesteśmy jacyś dziwni? Z plażowania w Ksamilu niewiele nam wyszło, bo pogoda nie dopisała (tak tak, to się zdarza, choć rzadko). Pozwiedzaliśmy za to okolice, znajdując między innymi piękne bunkry, byli rybacy, był też wschód słońca i zatoki pełne hodowli ostryg.
w Butrincie
Wyruszamy niespiesznie z Ksamilu w dalszą drogę wybrzeżem morza. Droga jest przepiękna. Przez drogę w którymś miejscu zaczynają przechodzić krowy, zatrzęsienie krów schodzących z pastwiska na stoku. Oczywiście zatrzymujemy się na zdjęcia. Zmierzamy do Himare, mijamy boskie plaże Borshy, tu chciałabym jeszcze kiedyś dotrzeć, koniecznie! W drodze zatrzymujemy się w jakimś barze. Wyjeżdżając z parkingu jeden z naszych samochodów spotyka przykra niespodzianka. Ktoś z miejscowych podstawia celowo stary zdechły skuter tuż za autem, choć cały parking jest pusty. I co? I trzask! Potem kłótnie dzikie i machanie rękami, a chodziło oczywiście o to, żeby wymusić haracz. Przykra historia, ale ludzi nieuczciwych widać nie brakuje na całym świecie.
krowy i osiołki to częsty widok na albańskich drogach…
Dojeżdżamy do Himare, ale znalezienie naszej kwatery okazuje się rzeczą niemożliwą. Dzwonię i czekamy na właściciela. Do miejsca przeznaczenia nie prowadzą żadne kierunkowskazy, jedziemy jedną z kilku polnych kamienistych dróg. Owo „secret place” urzeka nas całkowicie. Jest to kilka domków campingowych, skromnie lecz ładnie i czysto urządzonych, kuchnia pod chmurką, wokół gaj oliwny. W oddali widać morze. Przed każdym domkiem stolik i foteliki. W jednym z drzew łącze do internetu. Właścicielem jest przemiły uczynny Grek, a miejsce to tzw. Filoxenia Rooms (Vila Violeta Himare) gdzie nie prowadzi żadna uczęszczana droga. Gdybym tylko mogła, pojechałabym tam kiedyś na całe wakacje… Spokój i cisza, cisza i spokój. Bajka! Niestety, nasz plan przewidywał tylko jedną noc w tym raju. Rano czeka nas przykra niespodzianka – brak prądu, a przez to także brak wody. Zlewamy do czajnika zapasy wody mineralnej, żeby zrobić kawę i herbatę. Awarie zdarzają się tu niestety dość często. Taka uroda. Właściciel Filoxenii obdarował mnie przed wyjazdem pękiem suszonych ziół. Wśród nich dominował tymianek z górskich łąk. Jeszcze długo po powrocie do Polski bagażnik był pełen zapachu. No i do dziś Albania kojarzy się nam z zapachem dzikiego tymianku… 🙂
Teraz czeka nas długa droga, najpierw przeprawa przez góry i przez przełęcz Llogara, to chyba najpiękniejsze miejsce na całym wybrzeżu. Wspinamy się na kilometr nad poziomem morza, widoki zatykają dech w piersiach. Na szczęście/nieszczęście chwilami cały pejzaż spowija gęsta mgła, a właściwie chmury. Raz na jakiś czas widać, co tam na dole, brrrr, strach nas oblatuje. Spotykamy Polaków, którzy odradzają nam przejazd jedną z dróg, którędy chcieliśmy dotrzeć do miejscowości Berat, naszego kolejnego celu podróży. Drogi w Albanii bywają różne, ale przeważają takie, które są w trakcie remontu lub przebudowy, jeździ się tym obłędnie. Dobrze, że mamy terenowe auta 🙂
jedziemy na przełęcz Llogara…
Kolacja u Lorenca
Beat nocą
Berat – miasto tysiąca okien
Berat – miasto tysiąca okien, cud architektury i dobrego smaku. Cudowna miejscowość, chyba najładniejsza ze wszystkich, jakie widzieliśmy w Albanii, a jednocześnie jedna z najstarszych. Mieszkamy w domu sprzed kilku wieków u niejakiego Lorenza. Czas się tu zatrzymał. Lorenc Guesthouse to przytulny hostel z kompletnie odjechanym właścicielem, który nalewając drinki śpiewa przepiękne albańskie pieśni ludowe na przemian z ariami operowymi. A wszystko to w zacisznym ogrodzie przydomowym na stoku sporej góry, pod okapem bujnej winorośli. Lorenc nie poprzestaje na śpiewie. Pełno go wszędzie, puszcza też muzykę, chwyta swą żonę do zamaszystych tańców. Cudny wariat! Zostajemy w Beracie do końca naszego pobytu. Co dzień rano wita nas wzgórze z wyrytym napisem NEVER. Jakoś tak się kojarzy z imieniem ENVER… I rzeczywiście, dowiadujemy się, że o to właśnie chodzi: Never Enver, never Hodża! Nic dziwnego. Do lat dziewięćdziesiątych ludzie nie mogli posiadać swoich samochodów, drogi praktycznie nie były potrzebne, facet się nieźle „zasłużył”‚. Najpierw wchodził w „przyjaźnie” międzynarodowe, potem je jeszcze szybciej zrywał, nie spłacając zaciągniętych pożyczek, aż został sam na placu boju. On i zubożały naród… I włos mu z głowy nie spadł, umarł śmiercią naturalną, aż dziw bierze…
NEVER ENVER…
Wracamy do Polski. Po drodze mijamy Elbasan, największe miasto przemysłowe, usiane monumentalnymi duchami fabryk z czasów komunizmu. Dojeżdżamy ponownie do Lin. Jak tu pięknie i zacisznie… Za chwilę granica z Macedonią… Żegnaj Albanio! Mam nadzieję, że tu jeszcze kiedyś wrócimy…